Języki

O tym, jak popsułam mój angielski, przez ciągłe rozmowy w tym języku

Był kiedyś taki wspaniały okres w moim życiu zwany programem Erasmus. Wyjechałam do Słowenii w ramach studiów na filologii słowiańskiej. Pół roku spędzone w Koprze było zdecydowanie jednym z najfajniejszych momentów w moim życiu – poznałam wspaniałych ludzi, wiele się nauczyłam, bardzo się też wybawiłam. W przeciwieństwie do prawie wszystkich studentów na wymianie w Koprze, moje zajęcia odbywały się po słoweńsku, ponieważ jako słowenistka trafiłam na filologię słoweńską razem z tubylcami. Taki oczywiście miałam zamiar i bardzo mi to pomogło w nauce języka.

Każdy, kto studiował cokolwiek innego – turystyka, zarządzanie itd. – trafił do grupy międzynarodowej, gdzie zajęcia odbywały się po angielsku. Poziom znajomości angielskiego był w tej grupie naprawdę zróżnicowany, ale zajęcia nie były (moim zdaniem) zbyt wymagające, więc wszyscy dawali radę.

Mój problem z językiem angielskim wyniknął w domu. Najpierw mieszkałam ze Słowaczką i Węgierką, potem jeszcze z kilkoma Francuzami. Mieszkanie z nimi wszystkimi wspominam bardzo miło. Z Francuzami mieszkałyśmy niezbyt długo, ponadto ciągle nie było ich w domu – albo impreza, albo wycieczka. Pamiętam jednak jedną sytuację, w której było mi bardzo głupio. Do jednego z Francuzów przyjechała dziewczyna, która pewnego poranka dopadła mnie, gdy byłam w drodze do łazienki i opowiedziała mi (chyba) bardzo przerażającą historię. Do dziś nie mam pojęcia, o co chodziło. Zrozumiałam tylko słowo camera. Historia opowiedziana była po angielsku, ale jej akcent był tak mocny, że niczego nie zrozumiałam.

Mój angielski na pewno ucierpiał wówczas przez kontakty z jedną z moich współlokatorek. Dogadywałyśmy się bez większych problemów, lecz używanie przeze mnie niektórych struktur językowych powodowało, że moja koleżanka nie miała najmniejszego pojęcia, co mówię. Większość idiomów i phrasal verbów zupełnie odpadała, o czym przekonałam się dość wcześnie. Ze zdań warunkowych używałyśmy wyłącznie zerówki i popsutej jedynki (If it will stop raining, we will go for a walk); musiałam wykluczyć z mojego repertuaru czasy zaprzeszłe, stronę bierną w czasie innym niż Present Simple; ucierpiała mowa zależna (He said that he is going to have a shower), przymiotniki stopniowałyśmy wszystkie za pomocą more i  most (more slow, more pretty); stosowałyśmy konstrukcje typu more better. Czułam się odpowiedzialna za naszą komunikację i zawsze starałam się mówić poprawnie. Jednakże od czasu do czasu zdarzały się momenty kryzysowe, gdy nie miałam wyjścia – albo powiem to tak, jak ona to mówi, albo mnie nie zrozumie. Skala tego problemu dotarła do mnie dopiero wtedy, gdy złapałam się na tym, że mam ochotę użyć tych samych zepsutych struktur w rozmowie z innymi ludźmi.

Jeśli przebywamy z kimś bardzo często – mieszkamy lub pracujemy razem, albo po prostu się lubimy – dbajmy o to, żebyśmy to my ciągnęli ich w górę (jeśli to my mówimy lepiej), a nie odwrotnie. Jak mój przykład pokazuje, czasami nie ma wyjścia i trzeba się dostosować. Jeśli takie okoliczności utrzymują się przez dłuższy czas, proponuję unikać tego typu kontaktu, albo uparcie pracować nad tym, by druga osoba wskoczyła na wyższy poziom. Radzę uzbroić się w cierpliwość, a przede wszystkim, bardzo świadomie używać języka.

Problem staje się dużo bardziej złożony, gdy nasz angielski też nie jest świetny i nie jesteśmy w stanie rozpoznać, że ktoś inny robi błędy. Ale to już temat na osobny wpis.

A jak Wy radzicie sobie z tym problemem?

Email this to someoneShare on FacebookShare on Google+Tweet about this on TwitterShare on LinkedIn