Z kraju tulipanów

Prawie od zera – mój pierwszy rok w Amsterdamie

 

Z Polski nie uciekałam na złamanie karku. Do wyjazdu praktycznie przygotowywałam się od miesięcy, a mentalnie od lat. Nie wyjechałam za chlebem. Można powiedzieć, że trochę z miłości i bardzo z ciekawości. Polskę kocham, chętnie i często odwiedzam, lecz pewne rzeczy mnie uwierają. Bardzo możliwe, że do niej wrócę, ale dzisiaj dobrze mi tu, gdzie jestem.

 

Jestem szczęściarą

Na pewno wszyscy znacie horror stories na temat Polaków za granicą – kradną, piją, ćpają, wykorzystują innych. Ja głównie w Internecie widzę ogromny hejt (w grupach dla Polaków w Holandii). Na szczęście z moich obserwacji wynika, że większość Polaków w Amsterdamie to przyzwoici ludzie, którzy dbają o siebie nawzajem. Przykładem jest moja przyjaciółka, mieszkająca w Holandii od 16 lat. Nazywam ją „Instytucją”, ponieważ wszystkich zna i wszystko wie. I nic w tym mieście nie dzieje się bez jej wiedzy. Jestem szczęściarą, bo zaraz po przyjeździe trafiłam w jej troskliwe ręce.

 

Wszyscy palą

Uwielbiam centrum Amsterdamu. Za każdym razem, gdy tam jestem, chłonę to miejsce całą sobą. Uwielbiam architekturę, klimat, wszystko. Uwielbiam. Uwielbiam spacerować, rozglądać się, podsłuchiwać ludzi i próbować kawy w każdej napotkanej kafejce. Aczkolwiek jazda do centrum na rowerze to nie lada wyzwanie. Hordy naćpanych turystów, nierozróżniających chodnika od ścieżki rowerowej, to zjawisko, do którego trzeba przywyknąć. Prawda jest taka, że palą głównie turyści i niektórzy Holendrzy. Przeciętny Holender z trawki jednak wyrasta zupełnie, lub pali sporadycznie. Z raportu EMCDDA (Europejskie Centrum Monitorowania Narkotyków i Narkomanii) za rok 2015 wynika, że więcej trawki pali się w Czechach, we Francji, Hiszpanii. Natomiast w Danii i Wielkiej Brytanii niewiele mniej. Co ciekawe, może trochę smutne nawet, często spotykam na mieście młodych Polaków, których pierwsze pytanie do mnie brzmi: „Gdzie jest najbliższy coffeeshop?” Niektórzy Holendrzy nie potrafią się jednak bawić bez narkotyków. W jednej ręce joint, w drugiej magiczny proszek, a na stole pigułki.

 

Granice szaleństwa

Gdy, będąc jeszcze w Polsce, zwierzyłam się znajomym, że planuję wyprowadzkę do Amsterdamu, zapytali mnie, czy jadę sobie popalić. Wybuchnęłam śmiechem, bo nie wyobrażałam sobie, żeby ktoś wyprowadzał się do innego kraju tylko po to, żeby mieć lepszy dostęp do rekreacyjnej marihuany. Teraz już wiem, że są takie przypadki. Nadal jednak kompletnie nie mieści mi się w głowie, że można tu spędzać wakacje dla trawki, a potem kupować nielegalnie na ulicy kokainę i inne substancje. Nielegalne narkotyki można przecież kupić wszędzie. Swoją drogą, gdy przyjechałam, centrum miasta obstawione było ostrzeżeniami o dilerach, sprzedających białą heroinę jako kokainę. Ofiarami oczywiście padali głównie turyści. Około dwudziestu z nich wymagało opieki medycznej. Niestety, były trzy ofiary śmiertelne.

 

Holendrzy nie lubią Polaków

To po prostu nieprawda. Słyszę te mity od czasu do czasu i będę je na każdym kroku dementować. Naturalnie, jakiś stopień dyskryminacji występuje w stosunku do wszystkich „obcych”. Ale nie jest ona w żaden wyjątkowy sposób wymierzona w Polaków, jak jeszcze niedawno informowały polskie media. O ile nie spotkała mnie żadna ewidentnie przykra sytuacja związana z moim pochodzeniem, jest jeden scenariusz, który się powtarza. Na przykład, kiedyś po wizycie u lekarza wyszłam z budynku, w którym mieścił się gabinet. Odpinałam rower, kiedy zagadnęła do mnie po holendersku uśmiechnięta kobieta. Ponieważ wówczas moja komunikacja w tym języku pozostawiała wiele do życzenia, odpowiedziałam tylko po angielsku, że przepraszam, ale nie rozumiem. Miła pani kontynuowała więc rozmowę po angielsku. Po wymianie kilku zdań zapytała mnie, skąd jestem. Moja odpowiedź bardzo ją zadziwiła, bo przecież tak ładnie mówię po angielsku.

Holendrzy to bardzo tolerancyjni, wyrozumiali i cierpliwi ludzie. Być może trzymają dystans w stosunku do kogoś, kto nie podejmuje wysiłku, aby być komunikatywnym. Jeśli nie można się z Tobą porozumieć i nie szanujesz lokalnych zwyczajów, licz się z tym, że możesz wzbudzić niechęć.

Skoro już zaczęłam o językach to dokończę ten wątek. Tak, w Holandii prawie każdy mówi po angielsku. Znając angielski, na pewno się nie zgubisz, na pewno zrobisz zakupy, na pewno nawiążesz znajomości. Będziesz też w stanie załatwić prawie wszystko w biurach i instytucjach pożytku publicznego. Prawie wszystko. Pracownicy urzędu skarbowego bardzo niechętnie udzielają jakichkolwiek informacji w języku angielskim, zwłaszcza przez telefon. Aby zarejestrować się w holenderskim biurze pracy, należy posługiwać się językiem holenderskim przynajmniej w stopniu w miarę komunikatywnym. Płynny angielski nic tu nie da – takie są wymogi.

 

Praca z językiem angielskim

Praca z językiem angielskim jest jak najbardziej do znalezienia. Nie będzie to jednak nic ambitnego, o ile nie jesteś lektorem/tłumaczem tego języka, lub specjalistą, zatrudnionym w firmie multi-kulti, gdzie językiem komunikacji jest angielski. Jeśli planujesz zostać w Holandii na stałe, nie ma ucieczki przed nauką języka holenderskiego.

 

Formalności

Aby swobodnie żyć i pracować, nie obawiając się kontroli i mandatów, należy spełnić kilka warunków. Trzeba postarać się o zameldowanie. Bez niego nie można podjąć żadnej legalnej pracy, założyć konta w banku albo jakiegokolwiek konta gdziekolwiek. Posiadam już prawie wszystkie możliwe dokumenty holenderskie, a wciąż noszę ze sobą potwierdzenie zameldowania, bo ciągle ktoś bardzo chce je zobaczyć. Kontrole urzędników Gemeente, sprawdzające, czy liczba osób zameldowanych pod danym adresem równa się ilości łóżek i szczoteczek do zębów, to nie mit. My również taką przeżyliśmy, panowie liczyli bardzo skrupulatnie i zadawali wiele pytań.

Kolejnym warunkiem koniecznym do spełnienia jest ubezpieczenie zdrowotne, od pierwszego dnia zameldowania. Nieważne, że masz zamiar spędzić tu tylko kilka miesięcy i zarobić na samochód. Możesz mieć ubezpieczenie w Polsce, ale jeśli masz meldunek w Holandii, musisz być lokalnie ubezpieczony. Holenderskie urzędy działają ekspresowo. Dzisiaj wypełniasz raport za podatek VAT, za pięć dni masz nadwyżkę na koncie. Dzisiaj rejestrujesz auto, za tydzień dostajesz wezwanie do zapłaty podatku drogowego. Nie radzę liczyć na opieszałość lub bałagan. Osobny wpis poświęcę formalnościom, związanym z zakładaniem działalności gospodarczej, oraz rejestracją samochodu.

 

Koty są wszędzie

Koty naprawdę są wszędzie, a jednocześnie nie występują tutaj zwierzęta bezdomne. Każde zbłąkane lub ranne zwierzę może liczyć na pomoc ludzi lub karetki dla zwierząt (Dierenambulance). Prawie każdy Holender wie, że jego najlepszym przyjacielem jest kot. Mało jest domów, sklepów, restauracji, w których nie mieszkałby kot. Sanepid próbuje z tym walczyć, ale powiedzmy sobie szczerze: albo kot, albo myszy/szczury.

 

 

Ciągle wieje

Widok Holenderki na rowerze, ubranej w sandały, szorty, bluzkę z krótkim rękawem oraz szalik, to standard. Nawet gorące letnie dni mają to do siebie, że rano i wieczorem jest zimno. Odpowiedni dobór ubrania na cały dzień poza domem to sztuka, której opanowanie zajęło mi kilka miesięcy. Pamiętaj więc, że w Holandii możesz doświadczyć czterech pór roku w ciągu 24 godzin i najlepiej miej ze sobą parasol, przeciwdeszczowe spodnie i kurtkę, oraz szalik. Albo zaopatrz się w dobrą pogodową apkę w telefonie i czekaj na okienka. To metoda, której nauczyłam się od mojego przyjaciela ze Słowenii. Jeśli nie musisz jechać w tym momencie, sprawdź apkę i poczekaj na okno.

 

Holenderskie rowery

Podobnie jak ja mam swoje przemyślenia dotyczące Holandii, mój partner zaobserwował kilka rzeczy w Polsce. Na przykład to, że wszyscy Polacy mają drogie, górskie rowery. Jak na naród, który spędza zdecydowanie mniej czasu na rowerach niż Holendrzy, wydajemy na nie nieziemskie sumy. Według Fietserbond, przeciętny Holender zalicza rocznie około 300 przejażdżek rowerem, co daje około 878 kilometrów. Tak działa to w Holandii: kupujesz używany rower, o który starasz się dbać i sumiennie go przypinasz. Od czasu do czasu jednak wszystkie stojaki na rowery, znaki drogowe, płoty i drzewa w promieniu kilometra są już obstawione rowerami, i nie masz wyjścia. Blokujesz rower bez mocowania i modlisz się, żeby nikt go nie zabrał. Prędzej czy później pewnie zabiorą i sprzedadzą nielegalnie. Jest podobno takie miejsce w porcie, gdzie można kupić kradzione rowery. Dlatego właśnie Holender nie kupi drogiego roweru górskiego, tylko używany i tani miejski. Gdy mu go ukradną, pojedzie do portu i kupi kolejny, za grosze.

Ci, którzy mówią, że Holendrzy to akrobaci na rowerach, nie przesadzają. Nie dziwi mnie już widok matki z dwójką dzieci na rowerze, rozmawiającej przez telefon, trzymającej parasol i palącej papierosa. No dobra, trochę przesadziłam. Ale multitasking naprawdę im wychodzi. Jak na naród lubiący ład, porządek i punktualność, ceniący przestrzeganie przepisów ruchu drogowego przez kierowców, mają bardzo wyluzowane podejście do jazdy na rowerze. Naturalnie, istnieje kodeks. Nikt go jednak nie przestrzega, a jedyne zasady, obowiązujące rowerzystów to: 1) zdrowy rozsądek i umiejętność kalkulacji – „Zdążę przed tym skuterem, czy nie?”, 2) „Nieważne, że teoretycznie masz pierwszeństwo – ja jadę z górki, więc nie każ mi teraz zwalniać”, 3) telepatia – „Nie mam zamiaru się zatrzymywać, jadę pierwszy a Ty czekasz”. Na początku myślałam, że takie podejście mają tylko lekkoduchy, lecz po konsultacjach społecznych doszłam do wniosku, że to powszechne nastawienie.

 

Ślub na końcu

Niedawno czytałam artykuł na temat tego, w jakiej kolejności Holendrzy wchodzą w nowe etapy związku. Biorąc pod uwagę moich znajomych, mogę potwierdzić, że: 1) pierwszy krok to wspólne mieszkanie, 2) do którego wprowadza się kot, 3) po jakimś czasie pojawia się pierwsze dziecko, 4) a dopiero potem rozważa się ślub. Są na pewno bardziej cierpliwi i praktyczni, niż my. Zawsze mają czas na małą pogawędkę. Nawet kierowca tramwaju, kończący zmianę na przystanku w centrum miasta, ma czas zamienić kilka zdań ze swoim następcą, bez narażania się na złość i irytację pasażerów.

 

Czy coś mnie denerwuje?

Na szczęście, na razie lista jest bardzo krótka. Denerwuje mnie, że w toalecie ręce można umyć tylko zimną wodą (jest tak w domach, restauracjach, hotelach); fakt, że wszystkie instytucje i firmy, z którymi zawierasz umowę na jakikolwiek produkt lub usługę, ściągają należności automatycznie z konta – oczywiście jestem za terminowym regulowaniem opłat, ale na początku poczułam się tak, jakby ktoś zabrał mi kontrolę nad moimi pieniędzmi; o ile do dwóch pierwszych „problemów” dawno już przywykłam, regularnie irytuje mnie fakt, że w supermarketach naprawdę brak zdrowej żywności. Warzywa i owoce tylko wyglądają jak warzywa i owoce. Chyba że wybierasz uprawę biologiczną, wówczas niektóre produkty są „jadalne”. Wszelkiego rodzaju składniki do wypieków, które my uznajemy za podstawę, tutaj są trudne do znalezienia. Półki sklepów uginają się pod nadmiarem ciast i babeczek instant, ostatnio nawet odkryłam ciasto do naleśników, do którego wystarczy dodać wody. Myślę, że przeciętny Holender nigdy nie widział na oczy świeżych drożdży. Ja zakupy robię głównie w tureckich i polskich sklepach. Tam można kupić kasze, ziarna i nasiona, lepszej jakości warzywa i owoce.

A jakie są Wasze wrażenia z Holandii? Co dodalibyście do tej listy?

Źródła:

Raport EMCDDA 2015

Fietserbond

Email this to someoneShare on FacebookShare on Google+Tweet about this on TwitterShare on LinkedIn